Prezydent RP z nienawiści do połowy Polaków
W Polsce, która od lat karmi się mitem jednorodności i moralnej wyższości, każde prawo mające w sobie cień równości staje się polem bitwy o duszę narodu. Projekt ustawy o związkach partnerskich, który ma trafić pod głosowanie Sejmu, jest w rzeczywistości czymś więcej niż tylko aktem prawnym. To test — test na dojrzałość państwa, na zdolność władzy do respektowania rzeczywistości, w której miliony ludzi żyją poza granicami papierowego małżeństwa. Związki partnerskie nie są kaprysem lewicy ani ideologicznym eksperymentem. Są opisem realnego życia, w którym dwie osoby — niezależnie od płci — dzielą codzienność, odpowiedzialność i emocjonalny wysiłek. Państwo, które odmawia im elementarnych praw, samo przyznaje się do hipokryzji.
Projekt ustawy zakłada rozwiązania umiarkowane, pozbawione jakiegokolwiek rewolucyjnego tonu. Związek partnerski ma być zawierany przed notariuszem i rejestrowany w urzędzie — żadnego ślubu, żadnej zmiany nazwiska, żadnej adopcji. To nie jest małżeństwo, to umowa o wspólnym pożyciu, która nadaje ramy temu, co i tak istnieje w setkach tysięcy polskich domów. Partnerzy uzyskują prawo do informacji medycznej, wspólnego rozliczenia podatków, dziedziczenia po sobie. Nie naruszają przy tym konstytucyjnej definicji małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. A jednak, mimo kompromisu, mimo rezygnacji Lewicy z najdalej idących postulatów, mimo poparcia większości społeczeństwa, konserwatywna część klasy politycznej reaguje z furią — jakby sama idea godności człowieka była dla nich atakiem na tradycję.
Jarosław Kaczyński – tak to ten sam który żyje w udanym związku małżeńskim (chyba z kotami) i ma najwspanialszą ultraprawicową rodzinę PiS – nazwał ustawę „rażąco niekonstytucyjną” i „ultralewicowym rozwiązaniem uderzającym w podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina”. W jego ustach brzmi to jak powrót do czasów, gdy inność była karana milczeniem lub pogardą. W rzeczywistości jednak to nie ustawa uderza w rodzinę — to jej przeciwnicy czynią to, odmawiając części obywateli prawa do miłości i lojalności uznanej przez państwo. Z tej samej strony politycznej słychać dziś słowa o „pseudozwiązkach”, „zagrożeniu cywilizacyjnym” i „importowaniu zachodniej ideologii”. W tych deklaracjach nie ma troski o społeczeństwo. Jest strach. Strach przed światem, który wymyka się spod kontroli jednego światopoglądu, jednej moralności, jednej wizji człowieka.
Konfederacja, w przewidywalnym unisonie, ogłasza, że to temat zastępczy, że prawdziwe problemy Polaków to inflacja, podatki, kryzys energetyczny. Ale to właśnie cynizm tego argumentu jest najbardziej jaskrawy — jakby człowiek, który nie mieści się w konserwatywnym schemacie, nie miał prawa do życia w bezpieczeństwie prawnym. Jakby państwo mogło wybiórczo przyznawać ochronę jedynie tym, którzy mieszczą się w granicach „normalności” zdefiniowanej przez polityków.
Tymczasem obóz prezydencki, zamiast pełnić rolę arbitra między rozumem a ideologią, trwa w milczeniu lub półsłówkach. Prezydent RP, który powinien być strażnikiem równości wobec prawa, w praktyce staje się strażnikiem jednego światopoglądu. Nie dlatego, że konstytucja mu to nakazuje, lecz dlatego, że nienawiść polityczna stała się w Polsce wygodnym substytutem argumentu. W imię obrony tradycji zamierza odrzucić prawo do normalności dla tych, którzy nie wpisują się w konserwatywną wizję rodziny. Zamiast łączyć, partia PiS dzieli. Zamiast słuchać większości, słucha własnego strachu, ukrywa seksualność własnych polityków.
Według badań opinii publicznej ponad połowa Polaków popiera wprowadzenie związków partnerskich. To nie rewolucja, to zmiana, która dawno powinna się wydarzyć. A jednak polityczny układ sił sprawia, że ta połowa społeczeństwa jest traktowana jak mniejszość moralna, jak niepożądany element narodowego pejzażu. Jeśli prezydent naprawdę zdecyduje się zablokować ustawę, uczyni to nie w imię konstytucji, lecz w imię ideologicznej nienawiści do połowy własnego narodu – do połowy Polek i Polaków.
To właśnie tu tkwi największy dramat. Polska nie jest już krajem, w którym spór o wartości toczy się o idee — to wojna o prawo do istnienia. Jedni mają prawo do małżeństwa, dziedziczenia, szpitalnej informacji, wspólnego kredytu, inni nie. Jedni są chronieni przez państwo, drudzy przez ciszę i upokorzenie. I jeśli głowa państwa nie potrafi dostrzec, że prawo ma chronić wszystkich, a nie tylko ideologicznie „czystych”, to rzeczywiście można powiedzieć, że prezydent działa z nienawiści. Nie emocjonalnej, lecz politycznej — tej najzimniejszej i najbardziej bezlitosnej formy pogardy.
Związki partnerskie nie są zagrożeniem dla rodziny. Są ratunkiem dla państwa, które dawno przestało widzieć swoich obywateli. Każda odmowa ich uznania to kolejny gwóźdź w trumnie wspólnoty, którą nazywamy Rzeczpospolitą. Bo żadne państwo nie przetrwa długo, jeśli jego władza będzie z uporem odmawiać połowie obywateli prawa do szczęścia — w imię miłości do tradycji, która dawno już przestała mieć cokolwiek wspólnego z miłością w ogóle.
Gdy prezydent państwa staje przed wyborem między sumieniem a społeczeństwem, między prawem a ideologią, wtedy naprawdę widać, komu służy jego władza. Karol Nawrocki zapowiedział, że nie podpisze ustawy o związkach partnerskich. W tym momencie przestał być strażnikiem konstytucji, a stał się strażnikiem nienawiści. Nie chroni już obywateli — chroni dogmat, który od trzydziestu lat dławi polskie państwo.
Nie chodzi tu o ustawę, lecz o to, jaką Polskę prezydent właśnie wybrał. Odmówił podpisania aktu, który nie odbiera nikomu żadnych praw, a jedynie przyznaje elementarne uprawnienia tym, których państwo dotąd traktowało jak ludzi drugiej kategorii. Odmówił, bo w jego wizji obywatel to nie osoba z krwi i kości, lecz figura w narodowym teatrze moralności. Prezydent, który powinien być zwornikiem wspólnoty, postanowił podzielić ją na „godnych” i „zbędnych”. I zrobił to z chłodną precyzją człowieka, który myli wiarę z władzą, który w kampanii wyborczej zapowiedział iż będzie prezydentem wszystkich Polaków. A więc tych którym odmawia prawa uważa za nie Polaków! Kimże jest ten domniemywany sędzia i car?
Karol Nawrocki nie odrzuca ustawy — on odrzuca ludzi. Miliony Polek i Polaków, którzy żyją w związkach nieformalnych, często od dekad, bez prawa do informacji o partnerze w szpitalu, bez prawa do dziedziczenia, bez prawa do wspólnego rozliczenia, bez godności wobec państwa. W ich stronę prezydent kieruje chłodne: „nie zasługujecie”. W jego Polsce miłość bez pieczęci urzędnika jest grzechem, a obywatel, który nie mieści się w konserwatywnym wzorcu, nie jest już w pełni człowiekiem. A może za słowami Roberta Bąkiewicza, bohatera prawicy ogłoszonym przez Jarosława Kaczyńskiego, każdego niepełnego człowieka należy wyrwać jak chwasty albo spalić napalmem a może jak uprzednio potraktował Kościół katolicki należy przybić gwoźdźmi do krzyża albo spalić na stosie na rynku? Panie Karolu Nawrocki – czy polityka Pana i PiS to nie faszyzm?
Taki prezydent nie stoi po stronie prawa, lecz po stronie lęku. Nie broni konstytucji — broni politycznego mitu, według którego równość obywateli zagraża rodzinie, a współczucie to ideologia. To nie obrona tradycji, to obrona monopolu moralnego jednej zepsutej etycznie i moralnie grupy. Rządzić w ten sposób to nie reprezentować naród, lecz jego połowę. Prezydent wszystkich Polaków staje się prezydentem tylko tych, którzy myślą tak jak on.
Odmowa podpisu pod ustawą to symboliczny gest państwa prawicowych ultranacjonalistów i faszystów, które woli karać miłość niż chronić człowieka. Państwa, które myli religię z prawem i przekonanie z obowiązkiem. Zamiast przyznać, że społeczeństwo dojrzało, prezydent uparcie tkwi w przeszłości, gdzie empatia była słabością, a równość – zamachem na porządek. Taka decyzja nie broni wartości — ona zdradza wartości republikańskie, które miały być fundamentem wolnej Polski.
Jeśli prezydent z nienawiści lub strachu odmawia podpisania prawa, które nie burzy niczyjego świata, a przywraca godność tysiącom obywateli, to jego mandat traci moralne znaczenie. Państwo, które pozwala, by jego głowa legitymizowała nierówność, przestaje być wspólnotą, a staje się sektą uprzywilejowanych. Historia zapamięta Karola Nawrockiego nie jako strażnika konstytucji, lecz jako prezydenta, który w imię ideologii wypowiedział wojnę połowie własnego narodu.
I może to właśnie jest najboleśniejsze — że w XXI wieku, w środku Europy, wciąż trzeba tłumaczyć, że miłość nie jest zbrodnią. Że obywatel to nie moralny projekt państwa. Że głowa państwa nie może być głosem nienawiści, nawet jeśli ubiera ją w słowa o tradycji i wartościach. Bo w tej wojnie o symbole przegrywa nie lewica, nie prawica, lecz Polska — kraj, w którym prezydent potrafi spojrzeć w oczy swoim obywatelom i powiedzieć im: nie zasługujecie na równość.
Pokaż mniej